Z Agnieszką Olszewską, prezeską fundacji, rozmawiamy o tym, jak pomagają uchodźcom z Ukrainy, jak robić to z głową i dlaczego lepiej jest dawać wędkę niż samą rybę. A także o przewrotności historii, emocjach i tragediach oraz zwyczajnym ludzkim współczuciu.
Małgorzata Jankowska: Jest pani prezesem Fundacji Europejskie Forum Rozwoju, co to oznacza na co dzień?
Agnieszka Olszewska: Jestem prezesem fundacji, która jednocześnie jest przedsiębiorstwem społecznym. Co to znaczy? Dokładnie to, że samy zarabiamy na realizację tego, co jest bliskie naszemu sercu. Zarabiamy, oferując komercyjne usługi księgowo-kadrowe, szkoleniowo-doradcze i wspieramy klientów w pozyskiwaniu dofinansowań. Zyski przeznaczaliśmy do tej pory głównie na pomoc osobom z niepełnosprawnością i pomoc organizacjom pozarządowym, działającym na ich rzecz, a także na organizację bezpłatnych szkoleń i doradztwa.
Jako prezes podmiotu dbam o prawidłową realizację działalności gospodarczej i statutowej. Zarządzam fundacją, pozyskuję klientów, dbam o jakość usług i o to, aby na co dzień dostrzegać te potrzeby, które są aktualnie najistotniejsze i w pierwszej kolejności wymagają finansowania. Dbam o odpowiedni poziom zysku. Bowiem zysk jest tym, co umożliwia nam niesienie szeroko rozumianej pomocy. Zysk i ludzie dobrej woli.
Co pani pomyślała, poczuła, kiedy dotarła do pani wiadomość o agresji Rosji na Ukrainę?
Od razu przypomniał mi się mój dziadek. W momencie wybuchu II wojny światowej miał 14 lat. Miałam z nim bardzo bliski kontakt. Często opowiadał mi o tym, co działo się we wrześniu w 1939 roku. Jakie były nastroje społeczne.
Dziadek opowiadał, że kiedy weszli Niemcy, to przeciętni ludzie byli przekonani, że to jest niemożliwe, żeby dwadzieścia lat po zakończeniu I wojny światowej znowu mogło dojść do tak wielkiego konfliktu. Nikt nie wierzył w wojnę. Ludzie tłumaczyli sobie, że przecież żyją w czasach cywilizowanych, że to jest XX wiek, 1939 rok, że wejdą Anglicy, Francuzi i pomogą. Że to będzie kilkudniowy konflikt. Sądzili, że to nie będzie poważny konflikt i w pierwszych dniach wojny żyli w przysłowiowej bańce mydlanej.
Mam wrażenie, że dziś jest podobnie, że mimo wojny na Ukrainie, my mentalnie jesteśmy w tej samej bańce mydlanej. Nie chcemy uwierzyć, że ta bańka w każdej chwili może pęknąć. A to, co dzisiaj stało się na Ukrainie, za chwilę może stać się także u nas. W pierwszych dniach wojny sama myślałam, że to niemożliwe, żeby w XXI wieku, w 2022 roku doszło do sytuacji, w której ludzie zaczną mordować ludzi tylko dlatego, że marzy im się trochę większy kawałek nieba. To była pierwsza myśl, potem szok i pewien paraliż z tym związany. Niemoc i pytanie, co teraz? Pamiętam, że przez pierwsze dwa dni siedziałam i oglądałam kolejne i kolejne wiadomości w telewizji, nie wierząc w to, co widzę.
Mimo tego, że mój dziadek całe życie mnie uświadamiał, że nigdy nie ma pewności jutra, to myślę, że odczuwałam ten sam poziom niedowierzania, co on w 1939 r. Bo jednak człowiek gdzieś tam w środku chce się czuć bezpieczny. I współczuje i pragnie wierzyć, że to go jednak nie dotyczy. A przynajmniej do momentu, kiedy nie zaczyna się to dziać w jego domu.